Tagi
Bohosiewicz, Dorociński, film, Krzyształowicz, Obława, Rosati, Stuhr
Oto średniej wielkości miasteczko. Stare kino „Wawel” – dziwna nazwa jak na Dolny Śląsk, ale nie o tym. Design rodem z PRL-u, prawdziwy, nie na siłę stylizowany. Odrapane ściany, wytarte kafle, „kryształowe” lampy, w toalecie papier przytwierdzony sznurkiem do drzwi, zapach też nieco historyczny. Ale ile w tym wszystkim klimatu i uroku. Brak popkornu, czerwonych dywanów, barów z mega drogimi napojami. Kilkunastu widzów.
Jak ja to lubię!
Ekran otoczony kurtyną subtelnie informuje, że oto mamy kontakt ze sztuka. Gong zapowiadający, że za chwilę się rozpocznie pokaz, przygasające światła, brak reklam, brak szeleszczących papierowych toreb z prażoną kukurydzą, cisza, gdyż widzowie nie przyszli przeżuwać, lecz przeżywać.
W takiej atmosferze weszłam w gęsty klimat filmu Marcina Krzyształowicza „Obława”. Oglądamy w ciszy i skupieniu, napięte emocje śledzą kadr za kadrem, oczy chcą czasami się przymknąć pod naporem realistycznych obrazów, umysł transponuje wątki i sytuacje nakładając je na siebie i na dotychczasowe wyobrażenia czasów wojny i partyzantki.
Połowa filmu. Nagle na widowni poruszenie. Jakieś: „Weź moją kurtkę”. Skrzypienie składanych foteli i krótka, ale dotkliwa podróż w ciemnościach do drzwi. Troje widzów chce opuścić salę kinową. W porządku, niech idą. Ale to sala w dawnym stylu. Jedne drzwi, przez które się wchodzi, drugie – z delikatnie podświetlonym napisem „wyjście”. Dwoje zamkniętych drzwi. Słyszę nerwowe szarpanie klamek, szepty, które mają przynieść rozwiązanie, skrzypienie rozkładanych foteli, szepty, widzę blask telefonu, podróż od jednych drzwi do drugich. Rezygnacja. Cisza. Znów oglądam film.
Po kwadransie ktoś z zewnątrz otwiera drzwi. Uwięzieni widzowie z ulgą opuszczają salę, radośni, że przynajmniej częściowo udało im się uniknąć tej obławy. Odwracam głowę, by zobaczyć, kto zacz. Rodzice z dzieckiem, ni małym, ni dużym, takim z podstawówki. To dobrze, że chcą dbać o rozwój kulturalny swej pociechy, ale warto czasem przeczytać recanzję przed wyjściem do kina, spojrzeć od ilu lat film jest dozwolony. Edukację historyczną swego potomka rozpocząć od „Czterech pancernych i psa”.
Ludzie potrafią zaskoczyć, zdumieć, wręcz poruszyć głupotą.
Mimo tego niefortunnego zetknięcia z ludzką ignorancją, nie żałuję, że wybrałam się wczoraj do kina. „Obława” nie pozostawia widza obojetnym. Choć momentami epatuje naturalistycznymi obrazami, choć może jest dość jednostronna, wchodzi w nas jako kolejny element historycznej prawdy. Wychowani na mitach bohaterstwa Polaków, partyzantów, na martyrologii naszego narodu, w przekonaniu, że „Bóg, honor, ojczyzna” były ideami, które wytyczały działania naszych dzielnych przodków; zaczynamy dostrzegać, że to nie byli tylko bohaterowie, ale przede wszystkim ludzie, z ich tajemnicami, doświadczeniami, słabościami, próbami określenia tego, co dla nich ważne, w niemożliwych do określenia czasach.
Warto podkreślić także momentami nadrealistyczną scenerię beskidzkich lasów, irracjonalnie świetlne kadry, zatrzymania i oczywiście montaż, dzięki któremu poznajemy poodrywane wątki, sytuacje, retrospekcje.
Obsada sama w sobie mogłaby być rekomendacją: Dorociński, Stuhr, Bohosiewicz, Rosati. Na uwagę zasługuje Maciej Stuhr, który pokazuje swoje możliwości aktorskie, konstruując bohatera co najmniej dwuznacznego, którego trudno lubić, ale też potępiać nie można. Mnie urzekła jednak Weronika Rosati, zwykle damessa, ufryzowana, umalowana i z ekranu pachnąca, tu brudna, odziana w łachmany, rozczochrana, a zarazem piękna, tajemnicza, postawiona w klasycznym konflikcie tragicznym dotyczącym wyboru między tzw. „wspólną sprawą” a miłością do siostry.
Polecam „Obławę” dorosłym lub dojrzałym widzom, którzy dodatkowo mają na tyle otwarty umysł, by spojrzeć na ten obraz nie będący pomnikiem naszych dziejów, ale stanowiący trudną historię ludzi uwikłanych w podły czas.